(czyli: Po co psu mleć mięso, skoro ma własne zęby?!)
To pytanie, które stawia sobie każdy opiekun psa (ale także kota!), gdy styka się z żywieniem typu BARF. Pada ono często zaraz za pytaniem: "A co to jest?"
Ten tajemniczy skrót pochodzi z języka angielskiego i oznacza Biologically Appropriate Raw Food (Biologicznie Odpowiednia Surowa Żywność) lub też Bones And Raw Food (Kości i Surowa Żywność). Inne spotykane nazwy tego sposobu żywienia zwierząt to: dieta ewolucyjna, dieta naturalna lub dieta dopasowana do gatunku.
Z tych wszystkich nazw możemy wyciągnąć pewne wnioski, ale nadal nie do końca wiadomo: czym jest ów BARF? Mówiąc bardziej po ludzku, jest to sposób żywienia dopasowany do potrzeb zwierząt każdego gatunku, a w naszym przypadku przede wszystkim psów, kotów i - jak sądzę - również fretek. Został on opracowany przede wszystkim dla psów przez australijskiego naukowca dr Iana Billinghursta, a potem rozszerzony na inne gatunki.
Oparł się on na kilku założeniach: po pierwsze, iż każdy organizm dla prawidłowego funkcjonowania potrzebuje odpowiedniej dla siebie diety, zgodnej z gatunkiem, środowiskiem w jakim żyje, sposobem życia jaki prowadzi, po drugie, iż przodkowie naszych psów żywili się niemal wyłącznie surowymi produktami, a po trzecie, że żywienie surowymi produktami jest źródłem najświeższych składników, witamin, minerałów i niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych.
Przeciwnicy tego sposobu żywienia najczęściej stawiają zarzuty drugiemu założeniu i trudno im odmówić racji, zwłaszcza w świetle ostatnich badań genetycznych, które przyniosły w prawdzie więcej pytań, niż odpowiedzi, ale obaliły też wiele obowiązujących od lat stereotypów dotyczących ewolucji psów, a szczególnie ich pochodzenia od wilków. Niewątpliwie także argument, iż ok. 15 tysięcy lat udomowienia musiało wywrzeć wpływ na przystosowanie psów do odżywiania bardziej zbliżonego do wszystkożerności, niż mięsno-kostnej diety jest szczególnie trafny, tym bardziej że nawet uzębienie psa już wskazuje na pewne dostosowania trzonowców do rozcierania pokarmów, podobnie jak enzymy pomagające trawić skrobię (choć rasy uznawane za pierwotne ich nie posiadają). Odnośnie zaś surowego odżywiania psich przodków także można mieć uzasadnione wątpliwości, gdyż człowiek odkąd nauczył się wykorzystywać ogień starał się zmiękczać i obrabiać swoje pożywienie, głównie piekąc, a od czasu osadnictwa coraz więcej używał produktów roślinnych, które musiał ugotować, aby je móc zjeść (np. ziarna zbóż), zaś pies jadał resztki "z pańskiego stołu", więc nie tylko surowe i nie tylko mięso i kości. Nie brak jednak także argumentów, jakie przemawiają za surowym żywieniem (o czym dalej).
Dodatkowo podnoszone jest ryzyko szybkiego psucia się produktów świeżych, co eliminuje od razu trzecie z powyższych założeń Australijczyka, a wręcz może przynieść szkody. Instynkt, który powoduje, że pies zdecydowanie bardziej lubi surowe mięso, niż gotowane czy gotowe karmy może być mylący, bo - dla porównania - psy uwielbiają wędliny, które z powodu współczesnych technologii ich przygotowania są szkodliwe, zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt.
A mimo to, nie do końca można opozycji przyznać rację, bowiem o dostosowaniu do sposobu żywienia świadczy budowa ciała. Szczęka (uzębienie) psa, kota, czy fretki jest typowa dla mięsożerców. Zwierzęta wszystkożerne (nie będziemy się teraz odnosić do człowieka, bo to "temat rzeka") mają uzębienie zarówno przystosowane do miażdżenia i szarpania (mocne siekacze, czyli przednie zęby oraz kły), ale także do rozcierania (płaskie przedtrzonowce i trzonowce, czyli zęby tylne). Drapieżcy natomiast mają uzębienie typowo służące do szarpania i miażdżenia - mocne kły i małe, spiczaste siekacze oraz spiczaste, ostre trzonowce. Przykładowe uzębienie małp i psa oraz kota można porównać na zdjęciach - różnice są widoczne, a w razie potrzeby zdjęcia można powiększyć.
Inaczej też - niż roślinożercy - drapieżniki trawią. Mają stosunkowo krótki przewód pokarmowy - stosunkowo, bo przewód pokarmowy roślinożerców jest proporcjonalnie do wielkości dłuższy ze względu na konieczność rozłożenia włókien celulozowych, wymagających wieloetapowego procesu trawienia.
Co do świeżości pokarmu natomiast słuszny jest pogląd, że świeże produkty mogą łatwo ulec zepsuciu, podobnie jak wiele substancji szybko ulega w trakcie przygotowania utlenianiu. Gdybyśmy jednak tylko pod tym kątem patrzyli powinniśmy sami jeść i podawać zwierzętom rośliny prosto z ziemi (w danej chwili wyjęte z gruntu, bo mycie też pozbawia wartości ;) ) oraz mięso natychmiast po zabiciu zwierząt. Oczywiście trochę przejaskrawiam, ale chodzi mi o to, by pokazać, do czego prowadzi takie myślenie. Wiemy przecież bowiem, że jednak chłodzenie i zamrażanie pozwala zarówno na zachowanie produktów dłużej świeżych, ale też zabezpiecza je przed utratą wartości, podobnie jak i to, że sam fakt jedzenia umytych i pokrojonych produktów nie oznacza, iż dostarczamy organizmowi bezwartościowych wypełniaczy. Także nauka potwierdziła już dawno pogląd, że im świeższe, tym lepsze i bardziej wartościowe.
Oczywiście można gotować produkty, ale w trakcie obróbki tracą one wiele wartości i jest to fakt udowodniony oraz powszechnie znany. Wiemy już także, że niektóre sposoby przygotowania dań są wręcz szkodliwe i w dłuższym okresie nawet niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zdecydowanie też trzeba podkreślić, iż dodatkowo gotowanie wymaga użycia energii - podobnie jak przygotowanie BARF-a, ale znacznie więcej - co nie tylko eksploatuje nasze portfele, ale także jej pozyskanie obciąża środowisko, które wystawi rachunek naszym dzieciom i wnukom. My sami również tym jesteśmy zdrowsi, im więcej jadamy surówek i produktów najprostszych, możliwie nie przetworzonych. To samo dotyczy organizmów innych ssaków.
Częsty jest także opór przed podawaniem surowego mięsa, choć osoby z którymi na ten temat rozmawiam nie zawsze potrafią uzasadnić, skąd biorą się ich wątpliwości, niektórzy zaś wymieniają zagrożenia będące w zasadzie "pieśnią przeszłości". Warto więc odnieść się do pewnych poglądów, które jeszcze kilkanaście lat temu mogły mieć pewne uzasadnienie. Nasze babcie mawiały, że "psu nie należy podawać surowego mięsa bo się może wściec". I miały rację, ale... w tamtych czasach, gdy mięso nie było badane, możliwość przeniesienia wścieklizny oczywiście istniała. Przyczyną było jednak nie samo mięso, a to, że mogło pochodzić ono od zakażonego, nie badanego przez weterynarza zwierzęcia. Innym zagrożeniem były z tego samego powodu włośnica, glistnica oraz tasiemczyca, choroby, na które zapadali także i ludzie. Obecnie za zagrożenie uznawane są: tzw. choroba szalonych krów (gąbczasta encefalopatia bydła - BSE, choroba Creutzfeldta-Jakoba - CJD), czy występująca wśród świń wirusowa choroba Aujeszkiego (wścieklizna rzekoma). Głośne też były pandemie dotyczące tzw. "świńskiej grypy" i "ptasiej grypy", które (mimo całej wrzawy) nie są groźniejsze, niż "zwykła" grypa. Po nich jednak na tyle wzmożono czujność, zasady higieny dotyczące hodowli, uboju i transportu zwierząt oraz badania mięsa i produkcji spożywczej, że - przykładowo - na CJD zapada rocznie 1 osoba na milion (dla porównania: rocznie na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych zapadają w Europie 3 osoby na 100 tys., 46 os. na 100 tys. w Brazylii oraz 500 os. na 100 tys. w Afryce).
Dziś większości zagrożeń już nie ma lub są nie większe niż to, co grozi nam na co dzień, jeśli oczywiście kupujemy mięso pochodzące z legalnych ubojni, a nie tzw. ekologiczne z uboju gospodarskiego. Ponadto kiedyś nie było takich jak dziś możliwości przechowywania (np. głębokiego mrożenia) i surowe mięso mogło być źródłem zatruć pokarmowych, a w tym śmiertelnie niebezpiecznego zatrucia botuliną (jadem kiełbasianym), co i dziś może się zdarzyć zarówno nam, jak i zwierzakom, gdy zbyt długo i/lub nieprawidłowo przechowujemy produkty konserwowe, w tym owocowe oraz mięso i wędliny (w Polsce statystycznie odnotowuje się 1 zachorowanie na 100 tys. osób, w ciągu 5 lat, a więc i ta niezwykle niebezpieczna choroba występuje częściej niż "zarazy XXI wieku"). Z tego z resztą powodu miejska plaga wyrzucania nadpsutych resztek mięsa i wędlin "dla biednych, bezpańskich zwierzątek" może im bardzo zaszkodzić!, zamiast pomóc.
Nawet jednak, gdy nie mówiono o "wściekotach" i innych problemach, to "niechęć" do surowego mięsa była przekazywana z pokolenia na pokolenie gospodyń wraz z innymi mądrymi zasadami, "bo tak należy robić", co pogłębiły później szukające sensacji media w okresach pandemii. Jednak poziom higieny i technologia się zmienia, a dzięki temu wiele chorób odeszło w przeszłość wraz ze starymi sposobami postępowania.
Na upartego - tak poza tym - można karmić psa (i siebie także, gdy się jada) mięsem królików, jako że jak dotąd nie stwierdzono choroby szalonych lub wściekłych królików, ani króliczej grypy, podobnie jak nie wiemy nic o tym, by hodowlane daniele lub jelenie przenosiły jakieś choroby.
Faktem jest, że zdarzają się zwierzęta, które mają problem z trawieniem surowizny, w tym także mięsa. Problem ten jest rzadki i zwykle połączony z innymi zaburzeniami i trzeba koniecznie zgłosić się do lekarza oraz wykonać serię badań.
Skoro więc mamy załatwiony "problem mięsnej surowizny" wróćmy do BARF-a, w którym stosuje się złotą zasadę żywienia drapieżców: 70% białka, 30% warzyw i owoców, 0% zbóż. Białko w BARF-ie pochodzi więc głównie z mięsa, jak również z warzyw i owoców, a także... z chrzęści oraz kości. Kości i części chrzęstne podaje się ze względu na wapń i inne ważne minerały oraz kolagen i czerwony szpik, które to składniki są ważne dla zdrowia kośćca oraz tkanki łącznej (ścięgien, torebek stawowych, chrząstki wewnątrzstawowej, zastawek, itd.), zaś związki obecne w szpiku są niezastąpione w procesach krwiotwórczych. Tylko kości zawierają wszystkie potrzebne mięsożercy składniki, które są jednocześnie odpowiednio zbilansowane i w potrzebnych ilościach. I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie zadane na początku, czyli po co psu mleć mięso(?).
Otóż kości, podane "na raz" (do gryzienia czy rozdrobnione) mogą spowodować zator przewodu pokarmowego - pół biedy, gdy wywoła to u zwierzaka zaparcie, ale potrafią się one w przewodzie pokarmowym zbić w twardy czop, którego jelita nie mogą przepchnąć i wydalić. To oczywiście wiąże się z dużym niebezpieczeństwem dla zwierzęcia (zarówno zdrowia, jak i życia) i z niemałymi kosztami dla opiekuna, bowiem ratunkiem jest wówczas tylko operacyjne usunięcie takiego korka. Dlatego lekarze weterynarii często przestrzegają przed podawaniem kości psom w ogóle.
Można oczywiście zabezpieczyć pupila przed taką sytuacją, podając mu z jednej strony odpowiednią ilość kości, a z drugiej - dodając jednocześnie stosowną ilość błonnika pochodzącego z roślin, pobudzającego pracę jelit oraz rozrzedzającego masy kałowe na tyle, że zwierzak ani nie cierpi z powodu zaparć, ani nie ma zagrożenia zatkania przewodu pokarmowego. Jednak żeby zadziałało to prawidłowo, kości i rośliny powinny być należycie zmieszane, czyli najlepiej by było, gdyby pies gryząc kości, cały czas przegryzał w międzyczasie tartymi warzywami i owocami (a właściwie odwrotnie), ale wiemy przecież, że do takiego spożywania kości, psa nakłonić się nie da :D
Dlatego zarówno kości, jak i rośliny podaje się razem, w określonych proporcjach, odpowiednio rozdrobnione i dobrze wymieszane. Proporcje są tu bardzo istotne i znakomitą większość stanowić tu będą... roślinki :) Czy nasz domowy łowca jednak chętnie zjadłby taką mieszankę? Niemal wszystkie moje psy zjadłaby taki koktajl z "dziką radością" :D, gdyż od samego początku były uczone jedzenia warzyw i owoców, a dodatkowo bardzo je lubią (pies, w przeciwieństwie do kota ma kubki smakowe wyczuwające słodkości, a słodkie jest mniam :D). A jednak, jak w koszyku jabłek może się trafić jedno zgniłe, tak i między psami może się znaleźć taki, który za nic nie da się nakłonić do jedzenia roślin. Koty, nieposiadające zmysłu słodkiego smaku, również bardzo trudno jest nakłonić do zjedzenia jarzyn (choć miałam kota, który za nimi przepadał, o ile były... ugotowane). I co wtedy? Wtedy z pomocą przychodzi dodanie zmielonego, surowego mięsa, które także rozpulchnia i nawadnia masy kałowe. Nie znam zwierzaka, na czele z moją kocicą, który by takim jedzonkiem pogardził (chyba że przez całe długie życie dostawał tylko suchą karmę) :D I w ten sposób jest "i wilk syty, i owca cała" - zwierzaki zdrowe i najedzone, a w dodatku mają posiłki "wymiatane" z misek, czyli niezmiennie smakowite, co przy żywieniu karmami przemysłowymi nie zawsze miało miejsce.
W tym kontekście warto powiedzieć, że najwięcej "amunicji" dostarczają przeciwnikom BARF-a niepowodzenia w żywieniu tym sposobem, a w tym najczęściej 2 błędy.
Pierwszy to podanie zbyt dużej ilości kości na raz, a w dodatku gotowanych lub pieczonych, przez co mogą zatkać się jelita zwierzęcia. Niezmiernie rzadko jednak dotyczy to żywienia BARF-em i w rzeczywistości takie przypadki zdarzają się w znakomitej większości przy innych sposobach żywienia, jako że BARF-owicze dobrze wiedzą ile i jakich kości podać, by taki problem nie wystąpił. Ten argument jest więc używany wyłącznie na zasadzie prostego skojarzenia: skoro kości zatykają jelita, a w BARF-ie podaje się kości, to BARF jest "fe".
Drugi błąd dotyczy niedoborów lub nadmiarów w żywieniu. Może się zdarzyć, że BARF-ne żywienie przyniesie rezultaty odwrotne do zamierzonych. Są tego najczęściej 2 przyczyny. Po pierwsze brak podstawowej wiedzy o BARF-ie (wystarczy podstawowa, nikt nie musi być ekspertem w tej dość prostej materii), czyli zwyczajne lenistwo opiekuna, bo wiedza na ten temat jest dostępna i często jest podawana w sposób prosty i przejrzysty, jeśli więc ktoś nie jest w stanie poświęcić kilkudziesięciu minut na poczytanie, to nie powinien żywić swoich zwierząt naturalnie. Po drugie brak wiedzy oraz niefrasobliwość lub źle pojęta troska o zwierzaka (co skutkuje nadwagą), gdy opiekun "dogadza" pupilowi podając mu oprócz posiłków przekąski, np. tłuszczyk z szyneczki albo polędwiczkę, bądź resztki (najczęściej tłuste) z posiłków domowników, bo "on tak prosi!". Nie będę tego komentować, powiem tylko, że często widząc otyłe psy, widzę przy nich otyłych właścicieli, co świadczy o nich (niezwykle rzadkie są przypadki otyłości niezależnej od człowieka), ale nie o BARF-ie.
Tak więc, poza tym wszystkim, jak dotąd żaden sposób żywienia (może poza mieszanym, surowo-gotowanym) nie przynosił takich rezultatów, jak BARF. Przyswajalność składników jest najwyższa spośród różnych wariantów, a nieprzetworzone produkty zachowują swoje wszelkie wartości. Nawet te przetworzone na surowo (czyli np. tarte bądź blendowane jarzyny i owoce) wnoszą do żywienia więcej wartości, niż całe, ale poddawane obróbce cieplnej, a jedne i drugie spełniają rolę "spulchniacza" w przewodzie pokarmowym. Niezaprzeczalną poważną wartością jest to, że podawane w stanie surowym produkty roślinne stanowią prebiotyki dla probiotycznych drobnoustrojów przewodu pokarmowego mięsożercy, co ma niebagatelne znaczenie w utrzymaniu równowagi w tych tak ważnych - z punktu widzenia utrzymania zdrowia i kondycji - narządach.
I na koniec wyjaśnienie - w tytule napisałam, że o BARF-ie będzie subiektywnie. Wynika to stąd, że odkąd pierwszy raz, niezupełnie z początku przekonana do BARF-nego sposobu żywienia, zastosowałam ten rodzaj posiłków dla młodziutkiej suni, która trafiła do mnie z otyłością, a jednocześnie nie wolno było jej odchudzać przez ograniczenie żywienia, bo miała 6 miesięcy i rozwijała się intensywnie, zostałam niejako fanką BARF-a. Przekonałam się bowiem, że można żywić psa w taki sposób, by zawsze jadł z apetytem, a jednocześnie tak regulować posiłki, by dysponował energią odpowiednią do trybu życia i zadań, jakie przed nim stoją, bez niebezpieczeństwa zatuczenia go lub niedożywienia (oczywiście każdego i zawsze można zagłodzić lub utuczyć, gdy żywienie jest nieodpowiednie, ale przy BARF-ie jest to dużo trudniejsze), a jednocześnie tak zdrowego, że wyniki badań będą idealne, podobnie jak samopoczucie psa. Regulacja jest możliwa nawet wówczas, gdy tryb życia psa zmienia się - np. w związku z wystawami, zawodami sportowymi, czy porą roku. Jakby tego było mało, nawet niektóre problemy behawioralne (tzn. z zachowaniem) można łagodzić dzięki odpowiedniemu doborowi składników. Tego komfortu nie jest w stanie zapewnić żadna - nawet ta z najwyższej półki - karma przemysłowa. Z czasem sprawdziłam to przy innych sposobnościach i u innych psów, a na koniec także u kotów. "Porobiło się" nawet tak, że gdy nie mając czasu i możliwości żywienia BARF-em, karmiłam psy "przemysłowo", to przy problemach zdrowotnych natychmiast "wekslowałam" na BARF i zawsze okazywało się to strzałem w przysłowiową dziesiątkę.
Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze żywienie "ręczne" (czyli własnoręczne przygotowanie) pozwala na dokładną kontrolę podawanych składników, co można oczywiście osiągnąć też gotując posiłki, po drugie najwyraźniej taki sposób żywienia szybko przynosił ulgę organizmowi psa, pozwalając mu na szybsze "złapanie równowagi" zdrowotnej, czego w takim krótkim czasie nigdy nie osiągnęłam innymi środkami (nawet gotując), po trzecie psy zawsze jadały z przyjemnością, co było o tyle korzystne, że co dostały to zawsze zjadły, a to przy problemach zdrowotnych jest bardzo istotne, choćby dla dostarczenia organizmowi "sił do walki". Jeśli zaś pies nie jadł, to zawsze było sygnałem, że dzieje się coś poważnego i jest to bardzo istotny symptom, bo pozwala szybko zadziałać i zapobiec rozwinięciu się problemu. A ponadto sama będąc weganką, bardzo doceniam surowe składniki diety, bo obserwuję ich działanie także na sobie. Doszło nawet do tego, że gdy trafiły do mnie 3 psy, każdy z innym problemem zdrowotnym, dopasowałam dietę tak, że wszystkie trzy jadły to samo i wszystkie wróciły do zdrowia. Trudno więc w tej sytuacji pozostać obiektywnym :D
Obiecuję jednak, że postaram się bardziej obiektywnie powiedzieć o BARF-ie w następnym artykule :D
Zapraszam