To proste, ale i wkurzające zarazem: działania na rzecz ograniczenia bezdomności zwierząt domowych, w takich jak gminy, schroniska i lecznice, czyli większości kontrolowanych przez NIK jednostek, prowadzone były nieprawidłowo i nierzetelnie, a także okazywały się nieefektywne!
A to dlatego, że "na najskuteczniejsze instrumenty zapobiegania bezdomności zwierząt, czyli na znakowanie, sterylizację lub kastrację psów i kotów, jednak stanowiło to zaledwie 5% wydatków. W dodatku przeprowadzanie takich zabiegów u zwierząt mających swoich właścicieli wspierało w całym okresie objętym kontrolą w sumie tylko siedem samorządów i to okresowo lub w ograniczonym zakresie."
Skutki więc widzimy, ale jaka jest ich przyczyna?!
Otóż składają się nań dwa czynniki zaobserwowane przez Cyrila Northcote’a Parkinsona - pierwszy oraz przez Laurence'a J. Petera - drugi. Jest też trzeci, najważniejszy z nich wszystkich, ale po kolei:
Parkinson na podstawie swoich badań i obserwacji sformułował - znaną jako 'prawo Parkinsona' - zasadę intensywnego wzrostu liczby urzędników zatrudnionych w administracji publicznej, niezależnie od tego, jaka praca jest do wykonania i jak wiele zadań ma być zrealizowanych w określonym czasie. Prawo to odnosi się do organizacji formalnych typu biurokratycznego, czyli np. urzędów gmin, powiatów, a nawet centralnych. Jak to działa?
Otóż: jeżeli pracownik ma określony czas na wykonanie danego zadania, zadanie to zostanie wykonane w możliwie najpóźniejszym terminie. W praktyce powoduje to żywiołowy wzrost liczby urzędników, niezwiązany z ilością i rodzajem pracy do wykonania. Skoro bowiem jeden nie nadąża, jako że takie odkładanie powoduje nawarstwianie się spraw, należy zatrudnić drugiego (a potem kolejnego, itd.).
Jednocześnie objawia się tu, znana w ekonomii zarządzania 'zasada Petera', zgodnie z którą każdy pracownik może awansować tylko do poziomu swojej niekompetencji. Mówiąc inaczej: pracownik, który dobrze (kompetentnie) wykonuje swoje obowiązki zwykle awansuje, a zatrzymuje się na drodze kariery dopiero, gdy znajdzie się na stanowisku, na którym jego kompetencje są zbyt słabe do dobrej pracy. W ten sposób, z czasem, na każdym stanowisku jest obsadzany pracownik, który jest niekompetentny w wykonywaniu swoich obowiązków. Pracę zaś rzeczywiście wykonują ci pracownicy, którzy jeszcze nie osiągnęli swojego poziomu niekompetencji. Gdyby jednak na najwyższym możliwym stanowisku w danej hierarchii (np. instytucji) nadal byli kompetentni, to najczęściej zmieniliby pracę i gdzie indziej osiągali by awanse dotąd, aż znaleźli by się tam, gdzie ich kompetencje byłyby za słabe, by pójść wyżej.
Jeśli w dodatku na takie czynniki nakłada się - doskonale nam znany zwłaszcza z samorządów - nepotyzm (tzw. kolesiostwo), to mamy już komplet absolutnej niekompetencji, bowiem od najniższego do najwyższego stanowiska mamy do czynienia z ludźmi niekompetentnymi. Administracja - zwłaszcza ta najniższa terenowo, czyli pierwsza (bo jest "pod ręką"), w której znajduje się dość stabilne zatrudnienie i w dodatku najbardziej osiągalna dzięki znajomościom, pada najczęściej "ofiarą" owego kolesiostwa. Tu najrzadziej zatrudnia się według rzeczywistych kompetencji, a najczęściej "krewnych i znajomych królika".
A co się stanie, gdy w takim środowisku pracowniczym pojawi się osoba kompetentna? Są tu tylko 2 wyjścia: albo zostanie "ściągnięta" do poziomu kompetencji (czyli jak powyżej niekompetencji) grupy, w której się znalazła ("Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one"), albo - mówiąc kolokwialnie - zostanie "wygryziona" i sama odejdzie z pracy.
A teraz załóżmy, że na najwyższe stanowisko wybierzemy kompetentnego burmistrza (starostę). Poradzenie sobie z takim zastanym "zespołem" pracowniczym wcale nie jest takie łatwe, jakby się wydawało. Musi on bowiem albo skłonić lub wymusić nabycie właściwych kompetencji przez pracowników niższego szczebla i zwolnić tych, którzy nie chcą lub nie są zdolni podnieść swoich kompetencji (przez co może narazić się na oskarżenie o mobbing), albo pozostawić sprawy takimi jakie są, skoro "dotąd jakoś to działało" (mówiąc prawdziwymi słowami pewnego burmistrza - "jeszcze nikt nas do sądu nie pozwał, czyli wszystko działa dobrze"). W takim przypadku burmistrz zostaje "ściągnięty do poziomu pracowników".
Oczywiście dzieje się to z czasem, bo na początku "nowa miotła lepiej miecie", ale potem zdziera się w tej "orce na ugorze" i tyle zostaje, co i nic. Wątpię by któryś z wybranych chciał "odejść z pracy". Nie po to wszakże stanął do wyborów, żeby potem rezygnować ze zdobytego stanowiska i - co tu dużo mówić - niemałych dochodów, podczas gdy jego praca polega głównie na przychodzeniu, podpisywaniu pism, pokiwaniu głową na skargi interesantów i odesłaniu ich do urzędników niższego szczebla, gdzie petent zostanie załatwiony jak zawsze.
Pamiętać też musimy, iż zawsze, ale szczególnie w małomiasteczkowych, miejsko-wiejskich gminach, każdy ma jakieś swoje środowisko, które w małych społecznościach zwykle sięga dość daleko. Nikt nie jest więc wolny od nacisków najbliższego otoczenia: temu "załatwić" jedno, tamtemu coś innego, w tym też pracę, a jeśli się nie załatwi, to zyskuje się - tak całkiem prywatnie - opinię chama, sobka, aroganta, egoisty itd. A środowisko małomiasteczkowe czy miejsko-wiejskie potrafi dać takiej opinii wyraz w sposób bardzo bolesny i nierzadko dosadny.
Trzeba bardzo dużo siły psychicznej i charakteru, by oprzeć się takim naciskom. No i wysokich kompetencji społecznych, tz. umiejętności postępowania z ludźmi tak, by przyjęli ewentualne odmowy spokojnie i ze zrozumieniem, i uznali że "ten człowiek jest uczciwy" (odmówił, ale musiał).
W rezultacie wydaje się, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - wybieramy przecież spośród tych osób, które same są chętne do "walki o stołek", a tu często wybór jest "żaden". "Głosowanie nogami", czyli odpuszczenie sobie pójścia na wybory, to najgorsza możliwa decyzja, stawia nas bowiem w sytuacji zgody na to, co inni zrobią, a co zrobią, tego nie wiemy. Nie mniej wraz z nimi będziemy ponosić wszelkie konsekwencje ich (czyli cudzych) wyborów. Gdy zaś jednak sami postanawiamy zagłosować, to w takiej sytuacji wybieramy zwykle "mniejsze zło", czyli takiego kandydata, który daje szansę, że zmieni się cokolwiek na lepsze, albo - co gorsze - takiego, który najmniej popsuje. Jeszcze gorzej jest, gdy wybieramy "spod dużego palca" - zakreślamy miejsce pierwsze z brzegu (trudno to nawet nazwać wyborem!).
A jednak - Drogie Czytelniczki i Czytelnicy - jest na to sposób. Każdy z nas zna kogoś uczciwego, kto nie boi się krytyki, jest silny, ale potrafi dotrzeć do ludzi. Naszą rolą jest nakłaniać ją/jego, by zrobił/a coś dla siebie i dla nas wszystkich - niechże stanie do wyborów! Musimy jednak jej/jemu pomóc (bezinteresownie!). Zebrać grono ludzi, którzy ją/jego poprą, pomogą w kampanii wyborczej, będą jej/jemu towarzyszyć na spotkaniach, podpowiedzą, jakie są rzeczywiste problemy społeczności lokalnej, itd.
A przede wszystkim takich, którzy nie będą oczekiwali później od niego "załatwiania", a jeśli nawet, to mają o nim ugruntowaną opinię uczciwego człowieka i nie obrażą się, gdyby im odmówił.
A nawet jeśli nie znamy takiej osoby lub ktoś taki za żadne skarby nie chce "pchać się na afisz", to mamy jeszcze jedno wyjście: wymaganie od władz i ich podwładnych kompetentnego załatwiania spraw. Wywieranie nacisku jest tym większe, im więcej z nas protestuje, udowadnia swoje prawa (są dostępne porady prawne bezpłatne, są też ludzie, którzy potrafią innym doradzić 'co robić' w starciu z niekompetencją urzędniczą).
I tu chyba wreszcie dochodzimy do sedna problemu!
MOŻEMY naciskać, wymagać i oczekiwać kompetencji od urzędników, radnych itp. osób!
Ale ŻEBY MÓC, TRZEBA CHCIEĆ!
Jak to jednak łatwo narzekać, psioczyć na urzędników, oskarżać, zamiast wymagać i egzekwować swoje prawa!
To my, mieszkańcy gmin, ponosimy największą odpowiedzialność za taki stan rzeczy!
1. Nie chce nam się myśleć, jak należałoby osiągnąć współpracę urzędników z nami, interesantami, czyli żeby byli oni kompetentni i żeby można było "spokojnie załatwić wszystko, czego potrzeba".
2. Nie chce nam się zapoznać z problemami środowiska, w którym mieszkamy, naszych sąsiadów w końcu przecież i środowiska naturalnego, z którego czerpiemy wszystko, czego nam potrzeba do życia!
3. Nie chce nam się zapoznawać z prawem miejscowym, czyli uchwałami rady gminy, powiatu, regulaminami, itp.
4. W rezultacie NIE ZNAMY SWOICH PRAW I OBOWIĄZKÓW URZĘDÓW, z którymi mamy do czynienia, nie wiemy więc czego od urzędników oczekiwać i wymagać jako petent (łac. petentis, D. od petens < łac. petere → prosić, żądać, wymagać)
5. Nie chce nam się udowadniać swoich praw: "eeee, miał/a/bym szukać, jeździć, pisać" i machamy ręką (a urzędnicy nadal słodko śpią)
6. Nie chce nam się zapoznawać z kandydatami na stanowiska wójtów, burmistrzów, starostów, radnych (to oni są władzą decydującą, a urzędy są wykonawcami!)
7. Jeśli nawet się zapoznamy, to albo nie chce nam się iść na głosowanie, albo głosujemy "na mniejsze zło". Tak wygodniej, niż wspierać właściwych ludzi, by znaleźli się na właściwym miejscu.
8. Nie chce nam się po wyborach śledzić, jak pracuje burmistrz, starosta, wójt, jakie zmiany zachodzą i czy w ogóle zachodzą, czy poprawiła się choćby obsługa interesantów, czy łatwiej jest załatwić swoje sprawy, czy sąsiedzi mają jakieś problemy lub coś się im udało prosto załatwić. Zostawiamy władze samym sobie, oczekujemy, że wszystko zrobią za nas.
9. Nie chce nam się rozliczać wybranych kandydatów z ich obietnic wyborczych, z ich programów, nie pytamy co było przyczyną ich porażek. A to dlatego, że...
10. Nie chce nam się w ogóle myśleć...
I OTO JEST PODSTAWOWA PRZYCZYNA TAKIEGO STANU RZECZY, JAKI JEST! Po prostu N A M SIĘ NIE CHCE!
Spójrzmy więc, co w rzeczywistości robimy (może zmieni to nasze podejście)?!
Otóż zatrudniamy ludzi, którym płacimy za nic! No, prawie za nic. Ich praca jest niewarta płacy, którą otrzymują z naszych, ciężko zapracowanych pieniędzy.
Jako to? - powiecie. - Ja nikogo nie zatrudniam.
Ależ owszem, bezpośrednio może nie, ale powierzasz to zadanie burmistrzowi (staroście, wójtowi), tak jak przedsiębiorcy powierzają rekrutację personelu specjalistycznej (a więc kompetentnej) firmie, od której oczekują wyboru kompetentnego personelu, tak by ich firmy rosły i rozwijały się.
I tak, jak przedsiębiorca płaci owej firmie ze swoich środków, a potem zatrudnionym przez nią pracownikom, tak Ty, wybierając burmistrza (starostę, wójta) powierzasz mu między innymi zatrudnienie kompetentnego personelu. I TO TY OPŁACASZ ZARÓWNO JEGO ZAROBKI, JAK I PRACOWNIKÓW, KTÓRYCH ON ZATRUDNI! To z Twoich, niemałych przecież podatków, pokrywane są wszelkie potrzeby gminy (a więc też wynagrodzenie radnych, burmistrza i wszelkich pracowników).
Wyobrażasz sobie taką sytuację, że zatrudniasz pracownika, który nie dość, iż obija się w pracy, to jeszcze jest w stosunku do Ciebie oporny i krnąbrny?
Co byś zrobił/a z takim pracownikiem?
Każdy normalny szef najpierw przeprowadziłby poważną rozmowę, by przywołać pracownika do porządku. Taką rozmową wskazuje mu się, jakie błędy popełnił. Każdemu, kto dłużej pracuje zdarzyło się być u szefa "na dywaniku". Jeśli jednak takich "dywaników" jest zbyt dużo, to udowadnia mu się jego niekompetencję i błędy, i zwalnia takiego pracownika, bo przecież nikt normalny nie będzie płacił za nieróbstwo!
DLACZEGO WIĘC SPOKOJNIE PŁACIMY ZA NIC?! Dlaczego machamy ręką i nie staramy się o swoje?
Dlatego, że tu sytuacja jest nieco inna. Mamy urząd, który w majestacie prawa może nam coś nakazać, czymś obciążyć, czegoś zakazać.
Urząd, któremu przywykliśmy być posłuszni, bo "nikt się nie będzie kopał z koniem" (jak to wielokrotnie słyszałam).
Odpowiem słowami znanej piosenki: "Ale to już było, i nie wróci więcej". Czasy, gdy urząd reprezentował jedyną słuszną władzę już minęły! Dawno minęły! Zdążyło już się urodzić i dojrzeć całe następne pokolenie, a nawet zaczyna dojrzewać następne!
A my ciągle w przeszłości!
Ów urząd dziś, to zupełnie coś innego!
Po co wybieramy radnych? Mają przecież reprezentować nasze interesy, nasze potrzeby. Głosujemy, raczej na tych, którzy reprezentują takie poglądy jak nasze, a nie swoich przeciwników! POWIERZAMY IM ZADANIE: REPREZENTOWANIA NAS I NASZYCH POTRZEB WOBEC INNYCH MIESZKAŃCÓW GMINY.
"Nasi" radni powinni za swoje (pokrywane przez nas) wynagrodzenie proponować, a nawet walczyć, forsować to, co dla nas jest ważne, co nam jest potrzebne.
Rada gminy bowiem ustanawia miejscowe prawo, które powinno ułatwić nam życie w tym miejscu świata. Rada gminy w naszym imieniu kontroluje też wykonanie owego prawa, ustala regulaminy pracy, obowiązki i uposażenie burmistrza. Rada gminy rządzi w ten sposób gminą.
Wybieramy zaś burmistrza (czy starostę, albo wójta), po to, by był prawą ręką radnych, by wiedział, w jaki sposób realizować ustanowione przez radę gminy prawo, z korzyścią dla nas - mieszkańców gminy. Dlatego głosujemy na takiego kandydata, który ma zgodne z nami poglądy.
Jest rzeczą oczywistą, że nie wszystkie poglądy może on reprezentować i nie wszystkie interesy mieszkańców mogą radni i burmistrz wraz ze swoim zespołem pracowniczym zrealizować. Tu, jak zawsze w demokracji, zdecyduje większość, ale naszą jest sprawą, czy znajdujemy się wśród większości, czy też nie i na ile "nasi" radni chcą się wywiązać ze swoich obowiązków. Wszak są dyżury radnych, możemy pójść i osobiście porozmawiać (ale czy nam się chce?).
TO MY ZATEM PONOSIMY ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA TO, KOMU PŁACIMY!
Jasne jest, że sam fakt płacenia za "usługi" jeszcze nie powoduje, że dostaniemy to, czego zechcemy.
JEST JESZCZE BOWIEM PRAWO OGÓLNIE STANOWIONE.
Czy zatrudniając pracownika, wymagamy od niego by znał prawo, na którym opiera się jego praca? Czy księgowa/y, których zatrudniamy zawsze przyjmą od nas każdy dokument, zaakceptują każdą transakcję, które przyniesiemy lub opłacamy? Czy też "każe" nam poprawić dokument lub zmienić sposób transakcji, tak by były one zgodne z obowiązującym prawem? Czym - zasadniczo - różni się to od tego, co powinien robić urzędnik np. gminy?
A może chcemy by nasz pracownik omijał prawo i "obchodził je szerokim łukiem", narażając nas na kłopoty i kary? (Nikt by tak raczej nie zrobił, chyba że sam jest przestępcą).
I spójrzmy - oczekujemy od reprezentujących nas ludzi, by byli kompetentni - znali owo, stosowali się do niego i je egzekwowali (by go przestrzegali).
Ale nawet wówczas, gdy dochodzi do egzekucji prawa, ONI NADAL powinni PRACOWAĆ W NASZYM INTERESIE. Powinni pomóc nam dostosować się do prawa, zrealizować swoje potrzeby zgodnie z prawem, nawet w razie konieczności nas upomnieć (jak w przykładzie z księgowymi), dajemy im upoważnienie również do pewnej egzekucji obowiązującego prawa, ale nadal - przede wszystkim pracują oni dla nas, wówczas powodów do egzekucji w zasadzie nie powinno być (chyba, że sami na to zasłużymy swoim postępowaniem wbrew prawu i radom).
MOŻEMY więc ZREALIZOWAĆ SWOJE SPRAWY, ALE NAJPIERW ŻEBY MÓC, TRZEBA CHCIEĆ! Bez oglądania się na innych, bez narzekania i biadolenia.
To są nasze własne sprawy.
ONE SIĘ SAME NIE ZAŁATWIĄ.