(tylko do korespondencji): Szybowice 378,
48-200 Prudnik

Kategoria:
Odsłony: 1392

Milunia - pies ideał

Jej historia - zanim się poznaliśmy - jest nieznana. Za to jej dalsze losy, to cała epopeja (oczywiście trochę żartuję, ale i tak opowiem) ozorek
Sunia trafiła do lecznicy Bernardyn w Nysie (z którą współpracujemy) tuż przed porodem. Zwyczajnie została podrzucona. Trudno powiedzieć, co się jej przytrafiło. Może zgubiła swój domek i jakiś "dobry duszek" zlitował się nad nią, przekazując do lecznicy, gdzie sunia zyskała opiekę, a zrobił to anonimowo, bojąc się posądzenia, że jest właścicielem, który się chce pozbyć psa? Ale może było i tak, że właściciele zaniedbali ją opiekuńczo, nie wysterylizowali, a gdy okazało się, że jest szczenna, pozbyli się "problemu". W gminnym schronisku nie ma porodówki i miejsca dla psich mam z dzieciaczkami. Przytuliła ją więc lecznica, a raczej lekarze i cały personel emotic serce

Jest bardzo ufną dziewczynką, wpatrującą się uważnie w oczy, więc raczej nie spotkało jej jakieś wielkie nieszczęście, ale jednocześnie jej zachowanie, gdy stykała się z agresją, mówiło jednoznacznie, że z przemocą się zetknęła niejednokrotnie. Może dlatego z takim natężeniem wpatruje się w człowieka - oczy ludzkie pierwsze dają sygnał o emocjach: złości, radości, itd.

Oszczeniła się w lecznicy, gdzie przez prawie 3 tygodnie zadbano o nią i jej dzieci. Jednak lecznica to nie miejsce dla mamy z niemowlakami. Gdy przyjechałam w sprawie innych naszych psów, już dojeżdżając, słyszałam przejmujące psie krzyki Ale o co chodzi :o Pomyślałam, że to może pies, który wybudził się z narkozy i tak rozpaczliwie wzywa swoich opiekunów, którzy spóźniają się po jego odbiór.

Gdy weszłyśmy z Marysią, naszą wolontariuszką, do środka, okrzyki stały się dla mnie trudne do wytrzymania. "Porządziłam się", bo lekarze byli bardzo zajęci i zajrzałam na zaplecze. Okazało się, że na sali operacyjnej trwa cięcie cesarskie, a piski nowo narodzonych szczeniąt powodują, że sunia koniecznie chce się do nich wyrwać. Przypięto ją na smyczy do poręczy, prawdopodobnie po to, by nie próbowała sforsować drzwi. Jej dzieci spały obok spokojnie. Piękne, wyraziste, orzechowe oczy patrzyły na mnie z niepokojem i błaganiem: "Pomożesz mi prawda? Pozwolisz mi zająć się maluszkami, które wołają "do mamy"?!" 

Szybka decyzja i sunia razem z maluchami ląduje w samochodzie. Jest wolny pokój, "jakoś" to urządzimy. Damy radę. Bo jeśli nie my, to kto?

Dosłownie biegiem(bo Marysia nie planowała tak długotrwałych zajęć, ale wie, że sama nie dam rady) wynosimy ciężkie jak piorun kartony z materiałami biurowymi i od razu improwizujemy legowisko, żeby maluszki wyjąć z kartonów, w których jechały. A potem zaczynamy myśleć. Interesująca kolejność. Nieprawdaż? Najpierw zrobić, potem myśleć Kpinka To jednak przecież nie po raz pierwszy w przypadku zwierząt w potrzebie i - jestem pewna - nie ostatni Kpinka

Marysia podpowiada mi, że mam klatkę kenelową i może w niej zrobić dla rodzinki pomieszczenie, w którym będą mogły spać w ciepełku i bezpiecznie, nie zsuwając się z legowiska na chłodną podłogę. Rozłożyłyśmy więc klatkę, zrobiłam wyściółkę, a potem zaczynamy zastanawiać się, jak to całe stadko nakarmić?

Jest sobota, zrobiło się wczesne popołudnie, wszystko już pozamykane. W naszej lecznicy chyba nie ma startowej karmy dla szczeniąt, a tyle wiem, bo kiedyś pomagałam znajomej w opiece nad osieroconymi szczeniorkami, że maluszki od jakiegoś wieku (kompletnie nie kojarzę od jakiego?) powinny zacząć jeść po trochu stały, ale rozmoczony pokarm, bo inaczej będą głodne i niedożywione. Wobec tego kilka szybkich telefonów: "Ile tygodni mają szczeniorki? Macie w lecznicy karmę startową? Czym była żywiona sunia?" - pytam "swoich" doktorów, bo z pośpiechu o nic nie wypytałam w lecznicy. Potem obdzwaniam znajomych: "Od jakiego wieku potrzebna jest szczeniętom karma?", "Masz może starter lub pojęcie, gdzie kupić karmę startową w sobotę po południu?", "Czym zastąpić starter, jeśli nie uda się go kupić?", "Ile karmy przeciętnie potrzeba dla takiej gromadki"?.

W końcu jest(!) - wet leczący zwierzaczki jednej z moich znajomych ma karmę i jest na miejscu w gabinecie, jednak zaraz jedzie w teren. Biegiem więc znów, bo czasu mało. Jeszcze muszę odwieźć Marysię, która już jest spóźniona. Akurat w odwrotnym kierunku, niż karma, ale wet wie, że przyjadę, to może jednak chwilę zaczeka.

Na miejscu okazuje się, że cena karmy jest o 60% wyższa niż w drogich nawet sklepach Zaskoczenie Trudno. Wyjmuję ostatnie pieniądze z portfela ciesząc się, że wystarczy mi jeszcze na 3 dni na chleb. Ja sobie jakoś poradzę, a one muszą mieć pożywienie. Niemowlęta są zbyt wrażliwe, by pozostały bez "wspomagania" na 2-3 dni, zanim kupię karmę w "normalnej" cenie. Karmiąca sunia też musi dobrze jeść, by nastarczyć na żywienie takiej gromadki i siebie samej, tym bardziej, że gdy przyszła do lecznicy była wychudzona i nadal - ponieważ karmi - jest bardzo szczuplutka, więc trzeba i dla niej tę samą karmę, co dla maluszków, a to przecież nie ratlerek, swoje gabaryty ma, więc i karmy odpowiednio do wielkości potrzebuje... 

I znów pędem do domu. Zawsze jest duża niepewność, gdy do domu przychodzi obcy pies, często po nieznanych przejściach. Niedobrze, że sunia od razu musiała zostać sama. A tu jeszcze szczeniaki, więc mama może reagować silniej, czując "zagrożenie" swoich dzieci. Nigdy jeszcze nie przywiozłam do domu suni z "gotowymi" szczeniakami - to znaczy zdarzały się porody, ale nigdy dotąd nie przyjęłam do domu takiej gromadki. Całą drogę więc denerwuję się nieziemsko, siłą zmuszam się do przestrzegania przepisów drogowych, szczególnie dotyczących prędkości jazdy. Ozorek

Mimo że jest koniec lutego wpadam do domu mokra od potu i od razu biegiem do pokoju "dziecięcego". Uffff... wszystko w porządku. Mama położyła się z dziećmi, a one wtulone w nią zasnęły. Gdy weszłam sunia od razu wstała. Pewnie jest głodna - pomyślałam, więc nasypałam karmy do miski, ale nie wiem gdzie postawić, żeby szczenięta się nie udławiły - dla nich za wcześnie na suchą karmę, są za małe. A sunia karmiąca powinna mieć stale dostęp do karmy. Trudno - usiądę przy niej i przypilnuję, niech się dziewczynka naje, a ja będę odgarniać ciekawskie maluchy. Okazało się jednak zaraz, że mama potrafi warknąć, gdy dzieciak chce podjeść z jej miski (co ciekawe, gdy już zaczęły jeść suchą karmę, mama przestała na nie warczeć, za to zaczęła chodzić głodna, bo odsuwała się od miski, dając dzieciom najeść się do syta, choć one miały swoje miski zawsze pełne).

Dzięki Bogu, że mogę ją zostawić z miską, bo pokój cały zasikany i zas... Trzeba się brać za mop, ręczniczki papierowe i hejaa... duży uśmiech Zanim zdążyłam do końca sprzątnąć, już z powrotem było nasikane... W zasadzie trzeba byłoby biegać non stop z mopem, ale kto ma tyle czasu? Może i ja bym coś zjadła? Jest ciemno, a ja nie zdążyłam zjeść dzisiaj kompletnie nic!  Może też trochę uwagi poświęciłabym pozostałym zwierzom?!

Jedząc na stojąco myślę, jakie nadać suni imię. Lecznica tego nie zrobiła, więc padło na mnie. Może i dobrze, bo musiało to być imię brzmiące zupełnie odmiennie od imion pozostałych psów, żeby się zwierzaki nie myliły, do kogo się zwracam. Jednocześnie zawsze, gdy muszę nadać imię psu, który już zazwyczaj jakieś imię miał wcześniej, staram się by "nowe" imię brzmiało znajomo dla psa - dzięki temu szybciej się aklimatyzuje. Wymyślałam i próbowałam chyba z pół dnia. Aż w końcu jest! Zareagowała! Mila! Milunia - już nie jesteś jakimś bezimiennym psem! Jesteś Mila!

Nie wyobrażam sobie, jak dałabym radę, gdyby Mila - np. na skutek stresu - odrzuciła szczeniorki. 
Pamiętam jeszcze ile pracy wymagała troska o sierotki mojej znajomej - 13 szczeniąt, karmienie smoczkiem co 2 godziny, potem masaż brzuszka, by malec się wypróżnił (przez pierwsze 2-3 tygodnie szczenięta nie wypróżniają się samodzielnie i wymagają stymulacji masażem). Na 4 ręce, gdy kończyłyśmy karmienie, trzeba było zaczynać od początku, a gdzie sprzątanie, utrzymanie higieny w gnieździe? Dosłownie nie było czasu na sen ani jedzenie. Gdyby nie pomoc z zewnątrz nie dałybyśmy rady we dwie, mimo że niestety straciłyśmy w pierwszych 3-ch tygodniach czworo maluchów - dwoje przez brak doświadczenia w karmieniu smoczkiem (okazało się że otwory w smoczkach zrobione przez producentów - specjalistów ponoć! - były olbrzymie, nawet jak na psy dużej rasy i maluchy zachłystywały się mlekiem, co spowodowało u tej dwójki zapalenie płuc, śmiertelne dla takich maleństw), zaś dwoje z powodu biegunki, prawdopodobnie po mleku znanego i reklamowanego szeroko producenta, bo zmiana mleka zatrzymała problem, jednak ta dwójka była za słaba by to przeżyć :'(
Na szczęście Milka okazała się dobrą mamą. Czasem w prawdzie miała dość całego batalionu, zwłaszcza gdy wyrosły im ząbki, więc trzeba ją było przekonywać, by weszła do nich, i by mogły przytulić się do cycusia, ale zawsze maluchy były najedzone, czyste, wymasowane i mogły bez obaw poznawać otaczający je, najbliższy świat. Zwłaszcza, że dezynfekcja i pielęgnacja jej sutków łagodziła przykre doznania matki karmiącej stadko wampirków Ozorek

Milka zawsze bystro przyglądała się, gdy brałam na ręce jej dzieci z niemym pytaniem w oczach: "co będziesz robić"? Gdy maluch pisnął zaraz wspinała się na mnie, by sprawdzić, co mu dolega, a gdy stwierdzała, że nic uspokajająco trącała malucha nosem, czasem polizała. Nigdy nie próbowała jednak ugryźć ani nawet warknąć na jakiegokolwiek człowieka. Psom pozwalała podchodzić do maluchów, bawić się z nimi, co uważnie obserwowała, ale interweniowała tylko, gdy maluchowi naprawdę coś się działo. Jednak gdy któryś z dorosłych psów w zabawie za bardzo się rozpędził, Milunia błyskawicznie zasłaniała dziecko własnym ciałem.

Niesamowite było oglądać od początku niemal cały proces wychowania szczeniąt przez matkę - jako trener z zainteresowaniem śledziłam sposoby, metody i zachowania mamy wobec szczeniąt, konfrontując to ze swoją wiedzą i zapamiętując, by wykorzystać to później w pracy z psiakami :)

Było to więc dla mnie wspaniałe doświadczenie, choć bardzo trudne emocjonalnie, zwłaszcza z powodu odejścia jednego ze szczeniąt, a potem, gdy po kolei były adoptowane. 

Najbardziej jednak mimo wszystko przeżyłam adopcję Miluni. Cały czas, niemal z godziny na godzinę, musiałam walczyć ze sobą i przekonywać sama siebie, że nie mogę się "zapsić", bo wtedy pomogę tylko jednemu psu, zamiast wielu, które mogą w przyszłości skorzystać z miejsca u mnie. Serce mi się krajało na myśl, że Mila pójdzie do jakiegoś "obcego domu", ale rozsądek musiał być górą! Za to bardzo starannie dobrałam rodzinę adoptującą - Państwo i ich dom nie tylko zostali sprawdzeni i zlustrowani, ale także przyjechali po Milę z własnej woli (ponad 200 km. w jedną stronę), a pan nawet zrezygnował z wyjazdu za granicę, bo przecież adoptował pieska (oczywiście nie tylko z tego powodu, ale samo to, że brał to pod uwagę o czymś świadczy). Dodatkowo Fundacja dostała od Państwa - z ich inicjatywy - całą torbę reklamową różnych mokrych karm dla naszych podopiecznych Heart, nie mówiąc już nawet o tym, że podpisana została bez zastrzeżeń dość restrykcyjna umowa adopcyjna. 

Z nowego domku dostałam zdjęcia, a Państwo są zachwyceni Milą. Fakt, że to pies takiego rodzaju, który każdego chwyci za serce. U mnie pozbyła się niemal lęku separacyjnego, nauczyła się pewnej dyscypliny, tego by nie ciągnąć na smyczy, choć były to świeżo nabyte umiejętności i nie byłam pewna co będzie w nowym domku. Okazało się jednak, że sunia nie tylko szybko się uczy, ale też zachowuje umiejętności, nie próbując ich zmieniać Heart

Czekam teraz - mimo wszystko z nadopiekuńczym niepokojem - na wizytę poadopcyjną. Dam znać, gdy będzie już po... Uśmiech